24 czerwca 2007

The stooges - The weirdness (2007)

    Sfrustrowany porażką Tori Amos z formą i treścią na najnowszym albumie (zjadę go w najbliższym czasie, folks), mocno zagłębiłem się w olbrzymie ławice zespołów post-muzycznych, co spowodował tomek. (dzięki). Tym niemniej post postem, ale czasami człowiek tęskni do czegoś prostego, klasycznego i w ogóle. No więc tęskniłem i ja. W międzyczasie wyszło oficjalnie Neurosis, czego nie zauważyłem, albowiem mimo rzeczonego wydarzenia na Pewnej Grupie Usenetowej panowało ogólne milczenie, marazm i teologiczne niemal spory z heretykiem, któremu się bardziej od Led Zeppelin Lombard podoba. Co pozostawię bez komentarza i przejdę do rzeczy.


    Iggy Pop jest swego rodzaju stemplem. Nienawidzę słowa "ikona", a chodzi mi o to że można pana wokalistę złapać za potylicę i techniką walnięcia/dociśnięcia zrobić sobie ti-szerta bardziej kultowego od wyświechtanego Czegewary z szafy. Pop spełnił Warholowską zasadę, nie pamiętam teraz jaką, ale na pewno- parafrazując Majakowskiego- można powiedzieć "myślę rock, mówię Iggy/ myślę Iggy, mówię rock". No i Iggy reaktywował zespół. Uwaga siksy, to nie żadne doświadczenie typu reunion Spice Girls. Trzydzieści trzy lata później The Stooges nagrało nową płytę. Sami wiecie co może się wydarzyć w ciągu 33 lat. A może i nie wiecie?


    Wracając do meritum. Wywalcie wszystkie te pitolenia chłopców w dezajnerskich trampkach. Nie wierzcie, że The Strokes to odnowiciele rocka. Pocałujcie zdjęcie Meg White, a Czestera z Linkin Park kopnijcie w dupę. Ten ostatni nie ma co prawda nic wspólnego z rockiem, a tym bardziej z dobrym rockiem, ale akurat mi się przypomniało hasło "najbardziej energetyczny" zespół. O LP właśnie. Te wszystkie bandy są, oględnie pisząc, gówno warte. Iggy Pop nagrał nową płytę.


    Definicja zabawy? Proszę bardzo- "my ideal fun is killing everyone". Generalnie groźny sześcdziesięciolatek i kumple, też nie młodsi, tą płytą pokazują środkowy palec wystylizowanym na buntowników młodzieńcom.


    To dalej- do sklepu i się zapoznawać. Miłego dnia.


8/10


31 maja 2007

The Nightwatchman "One man revolution" [2007]

    Był kiedyś taki program "Halo!Gramy". Prowadził go m.in. Kuba "Bożyszcze" Wojewódzki. Kiedyś, podstawówkowiczem będąc, natrafiłem tam na najświeższy wtedy singiel Rage Against The Machine- "Bull on parade" mianowicie. Jakie RATM było (a może jest?) każdy szanujący się rockman wie. Potem Audioslave w sumie przedstawiło muzykę nieco inną niż RATM, ale wiele z tej inności wynikało z możliwości wokalnych, Chrisa Cornella. Zwłaszcza RATM odkryło pewne aspekty muzyki, o których normalnie nikt by nie przypuszczał, że można tak zagrać. O grze Morello pisano różne rzeczy, m.in to, że zbiera śmieci i tworzy z nich niesamowite muzyczne pejzaże. Patetyczne to jak cholera, ale coś na rzeczy było.


    Tom Morello, proszę Państwa, wydał album solowy. Przy zapoznawaniu się z nim miałem mniej więcej taką minę, jak w przypadku "Li-pa-li" Lipnickiego. Co to do licha? Gdzie fuzz? Gdzie jakieś jebudup? W tekstach pozostała rewolucja, ale generalnie to, tutaj znowu patetyczne porównanie, kraina Boba Dylana... Zresztą nie tylko jego. Ułożywszy sobie trójkąt równoboczny o wierzchołkach "Mark Lanegan", "Bob Dylan" i "Nick Cave" narysujcie jego wysokości. Punkt przecięcia się to jest to, co zaprezentował na "One man Revolution" Tom Morello. Jest to przede wszystkim granie akustyczne.Nie upierałbym się przy nazywaniu tego folkiem, chociaż elementy powyższego stylu występują, zwłaszcza w naprawdę spokojnych, powoli rozwijających się utworach. Morello bierze gitarę i śpiewa- ale jak! Pierwsze moje skojarzenie, z Cave'em szybko wyparło narzucająca się nuta a'la Mark Lanegan. A wiecie, że gardło obydwaj panowie mają niesamowity. Zatem jest głos Morello niewątpliwym walorem płyty. Myślę, że sposób myślenia o kompozycji i tworzenie względnie krótkich, niemal klasycznie podzielonych utworów ułatwia słuchanie płyty. Ale o nowatorstwie trudno pisać.


    Deptak w dużym amerykańskim miejsce, popołudnie gorącego dnia. Na rogu ulic siada facet z gitarą i zaczyna śpiewać. Czasem ktoś przystanie, posłucha. Może wrzuci trochę drobniaków. Inni nie zatrzymują się, ale muzyka generalnie im nie przekszadza. Tylko policjanci są niezadowoleni, bo właśnie usłyszeli piosenkę o tym, jak w zeszłym tygodniu spuścili wpierdol czarnuchowi- dla zasady. Ot, taki obrazek to chyba dobre podsumowanie płyty.


    A zatem i już po wzięciu wszystkich za i przeciw ostateczna ocena wynosi:


6,5/10


29 marca 2007

Type O Negative- Dead again (2007)


    Przełom 1996 i 1997 roku. W tym czasie, kiedy płyta CD była luksusem, a "Load" Metalliki szło po 480000, w "Metal Hammerze" przeczytałem wywiad z dziwnym facetem. Wyglądał jak koszykarz- psychopata i opowiadał o swojej najnowszej płycie: "October Rust". Zapoznałem się wkrótce z poprzednimi dokonaniami. Miło było, zwłaszcza że następna po "October..." "World coming down" to kawałek świetnej muzyki- chyba mój ulubiony album Steele'a i spółki.


    Po nieprzekonującym- przynajmniej dla mnie- "Life is killing me" zespół nagrał najnowsze dzieło, z Rasputinem na okładce. Nie będę się wypowiadał na temat tekstów, ale węszę solidną prowokację w wypowiedziach Petera Steele'a o nawróceniu.


   "Dead again"- otwieracz to nie jest to, co niedźwiadki lubią najbardziej. Pierwsza minuta- brzmi jak TON, ale potem dzieje się coś dziwnego. Steel'owi i jego kolegom dobrze wychodziły powolne kawałki, miażdżące jak walec. Początek "Dead again" jest dostojny- ale potem chłopaki zachowują się jak Forest Gump, coś im odpada i przyśpieszają bardzo- jak na swoje możliwości. Ma więc otwieracz coś z przebojowości- ale nie hitów z "October rust". Mam mniej więcej takie odczucia, jakby moja poważna ciotka zadarła spódnicę i zaczęła biec, przeskakując przez płotki.


    "Tripping of a blind man" brzmi dziwnie nie z racji tempa- jakby bardziej sTONowanego, ale z powodów melodii. Nie dostrzegam tu ech Beatlesów (o których wspomina każdy, kto recenzuje płytę), ale jakieś dziwaczne melodyjki kojarzące mi się w sumie z... Queens of the stone age. QOTSA to fajny zespół, ale Type O Negative to jakby nieco inny region muzyki.


    Tak właściwie właśnie dochodzę do wniosku, że bawię się w niepotrzebne analizy. Zamiast pisać o utworze numer trzy i następnych (w sumie ponad 70 minut muzyki w 10 kawałkach)- podsumuję. Podczas słuchania tej płyty miałem wrażenie swoistej niepewności: w końcu nagranie firmuje Type O Negative. Na okładce jest czarno i zielono. I poznaję głos Steele'a: miejscami mam wrażenie, że bardziej wyćwiczony i opanowany. A przecież- pomijając jakby obce brzmienie gitary (zainwestowali w sprawny przester?)- coś tu śmierdzi.


    Proszę mnie źle nie rozumieć. To nie jest słaba muzyka. A jednocześnie jest to słaba płyta Type O Negative. Jest na pewno coś, czego Steele i spółka wcześniej nie robili (no i kosmiczne, jak na ich możliwości tempa), ale jest też tak, że znajdując coś nowego, zgubili to fajne coś, co mieli wcześniej. Nie jestem pewien, czy chodzi o posępny klimat- bo taki można odnaleźć na albumie. Pejzaż jest mroczny, ale nie poznaję okolicy- i to chyba jest największą bolączką przy odbiorze płyty.


    Steele powiedział, że po raz pierwszy od czasów "Bloody kisses" nagrali perkusję na żywo. Żartował?


Dla fanów systemu metrycznego: 4,5/10


27 marca 2007

Wstępniak redaktora numer 3

    Jestem Bud. Urodziłem się w Krakowie. W lipcu. W pierwszej połowie lipca dokładniej. Jestem redaktorem numer trzy, ale chyba pierwszy piszę wstępniaka na tego oto bloga. Ponieważ kocham rozmaite wyzwania, podjąłem propozycję Sempriniego, czyli überredaktora. 


    Będę pisał o tym co mi się podoba albo i nie. Na przykład o Type O Negative, ale cicho- sza. Część tekstów będzie rozszeszoną albo skróconą wersją moich muzycznych zapisków z pl.rec.muzyka.rock (bez ryzyka darkaizacji) czy last.fm. No więc zaczynamy. Patataj kurde tu de glory. A z zadu wam zrobimy porcyś średniowiecza. Ba-baj!